Twój ruch
3 października 2017 Kobieta 7 komentarzy

Twój ruch

Miała na imię Helena. Była piękna. W oku błysk, w sercu ogień, przed nią cały świat.

Ten, co fascynuje, kusi i obiecuje.

Cholernie dużo obiecuje.

W tamtym czasie miała dwadzieścia i dziewięć lat, i długi, czarny włos. Zdrowy i lśniący jak turecka pościel.

Skórę miała pachnącą i jędrną. Zachęcającą do dotyku.

Lubiła dotyk. Nigdy się go nie obawiała.

Szyja, obojczyki, pośladki (potocznie mówiąc dupa).

Wszystko miała piękne.

Żyła.

Raz dobrze, raz gorzej.

Czasami goniła za milionem spraw. Wszystkie wydawały się ważne.

Nie były.

Nigdy tego nie wiedziała, wtedy, gdy się działy.

Kręgosłup wartości miała gruby.

Że rodzina się liczy. Że duży człowiek i dwójka małych, dziwacznych. Że to nieprawda, że rodziny się nie wybiera. Ona przecież wybrała. I ma. Mądrą taką. Dorodną. Dobrą.

Mąż był poprawny. Poznany kiedyś na dansingu. Jak już zapoznała, tak już został. Coś zarabiał, wieczorami czasami zagadał, dzieci zrobił. Był.

Pracowała ciężko. Od rana do nocy. Zaraz po budziku, witała codzienną rutynę.

  1. szlafrok,
  2. mycie zęba,
  3. kanapki z serem dla męża do zakładu i dzieci do placówek,
  4. ubieranie siebie i dwójki małych troli (dzięki Bogu, ten duży już sam potrafił),
  5. czapki, buty, kurtka i wio na autobus,
  6. przystanek 1: przedszkole,
  7. przystanek 2: szkoła,
  8. do przystanku nr 3 docierała już sama – tam była praca.

Bycie pielęgniarką na oddziale chorób wewnętrznych było trudne. Codziennie kogoś brakowało. I ten przeklęty zapach lizolu na salach.

Zdarzało jej się płakać. Częściej jednak się śmiała. W końcu inni mieli trudniej.

Wiecznie była gdzieś spóźniona.

Bo awaria autobusu i nie dotarła na czas po syna do szkoły – ten nie chciał sprawnie odmaszerować z placówki, więc do przedszkola też się spóźniali – pora dotarcia do domu przestawała mieć już znaczenie.

Jak już docierali, dzieciaki rozchodziły się po ich M3, a ona zabierała się za obiad. Najpierw zupa, potem drugie.

We wtorki i soboty wstawiała pranie.

Nigdy w niedzielę. To przecież dzień święty. Chrystus Nazarejczyk by się obraził.

Nie, żeby w niego jakoś szczególnie wierzyła, ale wolała się nie narażać na siedem plag. Nie-daj-ten-właśnie-Bóg, chciałby na nią zrzucić więcej obowiązków. Tego mogłaby nie przetrwać. Modliła się więc co wieczór do Anioła Stróża. Ktoś o nią też przecież powinien był dbać.

Wieczorami, gdy już wszyscy byli oporządzeni, siadała na wersalce i robiła sobie kisiel. Taki jej mały kawałek luksusu.

A skoro już o nim mowa – kiedyś była w Bułgarii. Udało jej się raz pojechać na sympozjum pielęgniarek.

Spędziła tam sześć dni, o których do dziś śni, a których do zawsze będzie się wstydzić.

Drugiego dnia, od pierwszego wejrzenia poznała człowieka.

Zaiskrzyło.

Niewiele rozmawiali.

Pojawił się dotyk.

Reszta była już tylko konsekwencją.

Do dziś wie, że to nie miało nic wspólnego z jej mężem, ojcem jej dzieci. Chodziło wyłącznie o nią.

Jej potrzeby, jej fantazje, jej ukryty świat.

Nikt nigdy się o tym nie dowiedział. Wystarczyło, że sama żyła z tym wspomnieniem.

Zresztą, nikt by i tak nie zrozumiał.

Mijały lata, a wraz z nimi Helena.

Skóra robiła się coraz luźniejsza, włos coraz bardziej płowy, biust coraz mniej kandydował na okładkę.

Plany i apetyt na życie też jakoś przycichły. Dalej gdzieś były, nie żeby zupełny stop. Ale nuta jakby zza szyby.

Codzienność wzięła górę. Apetyty dzieci dostały priorytet. Z wyboru, nie przymuszenia żadnego.

Od dawna wybierała tak, że siebie stawiała w drugiej linii. Najpierw szły dzieci, potem kiełbasa i masło do lodówki, bilety miesięczne, remonty, wymiana pralki, opłata za kolonię, a na końcu już nic. Pusto. Bo koniec w skarpecie.

Do dziś czuje, że to były właściwe wybory.

A ma teraz na to czucie dużo czasu.

Mąż zmarł kilka lat temu. Zawał miał. Zawsze jej się wydawało, że to ją szlag trafi jako pierwszą.

Nie trafił.

Została sama.

Dobrze, że dzieci już były dorosłe.

Na tyle dorosłe, żeby spylić na dobre z rodzinnego domu. Wciąż byli w kontakcie, ale takim nowoczesnym. Że telefon co niedzielę z rana i raz na jakiś czas kartka z dalekiej podróży.

Cieszyły ją te pocztówki. Za każdym razem, jak przychodziła kolejna, siadała nad globusem i paluchem przemierzała taką samą drogę jak jej syn. Albo syn z synową. Albo (jeszcze później) syn, synowa i dalsze przedłużenie gatunku.

Czuła, że jej dzieci mają dobre życie.

Nigdy więc nie wspomniała im nawet słowem, że jest samotna.

Jak szlag.


Od pierwszego akapitu minęły całe lata, a wraz z nimi prawie całe jej życie. Patrząc w przód, nie czuje już podniecenia ciekawości. Nie czeka na jutro.

Chyba że jutro jest niedziela i wie, że telefon się odezwie.

Zadzwoń dziś do swojej Babci.

A przy najbliższej okazji, pojedź pogadać jak człowiek z człowiekiem. O życiu, miłości, wojnie, historii, planach. Wszystkim, co ma przecież tak kosmiczną wartość.

W sercu to wciąż ta sama Helena.

Twoja, ukochana.

Zbyt często samotna.

7 komentarzy
Poprzedni Pokolenie ja Następny Bakterie serca

Zrezygnuj

Pięknie Paulino. Jak zwykle pięknie. Poryczałam się na koniec. Nie mam Babci, do której mogłabym zadzwonić. Jak Wy drodzy czytelnicy macie – dzwońcie. Mam kolegę, szefa dużego działu. Umawiamy się kiedyś na pracowe piwo a on mówi, że nie wie czy wpadnie, a jak wpadnie to spóźniony, bo jedzie Babcię odwiedzić. Na taką wymówkę nie ma bata. Najlepiej. Na takie coś powinny lecieć laski 🙂 Bywajcie zdrowi!

paulinabasta.com

Powinny, powinny. Ja bym poleciała 😉

Kasia Witkowska

WOW – wzruszyłam się. Jakie to cholernie dobre było. Paulina, powaliło mnie!!!

paulinabasta.com

To teraz za telefon i dzwonić do babci 🙂
Ściskam mocno,
P.

Kasia Witkowska

już za późno, ale jest MAMA

Piękny tekst… i wzruszający bardzo. Mi została jedna babcia, wczoraj z Nią rozmawiałam, rozmawiam z Nią często jak z przyjaciółką, bo Nią jest…zawsze mnie rozumie, doradzi, a jak trzeba – ochrzani. Ale kocha! 🙂

Spadlem z krzesła. Tekst niesamowity!! Ląduje w mojej biblioteczne najlepszych tekstów świata.