Nie wiem jakim typem pokolenia jestem. Czy iksem, czy igrekiem, czy u-umlałtem jakimś. Nie wiem, czy w ogóle warto te pokolenia nazywać. W sumie jest mi to obojętne.
Kiedy rozglądam się wokół siebie, widzę części wspólne dla mnie i moich mniej-lub-bardziej-równolatków.
To rys człowieka po trzydziestce (albo przed czterdziestką – jak kto woli).
Takiego, co przede wszystkim chłonny.
Że życie, że przygoda, że nowe, nieznane.
Takiego, co budzi się rano i chce przeżyć fajny dzień.
Czasami mu się to udaje. To są dobre dni.
Pracuje, żeby nakarmić rodzinę, ale też w dużym stopniu swoją potrzebę rozwoju. Tę, co każe dowozić, nie odpuszczać na szczegółach, ciągle podbijać poprzeczkę. Sobie przede wszystkim.
Idzie wraz z rytmem, który nabija nie-wiadomo-kto-lub-co.
Ściga się, najbardziej ze sobą samym. Takie czasy podobno.
Otacza się przedmiotami, które mnoży dość bezmyślnie. Ma coraz więcej rzeczy, które coraz mniej cieszą. Bo co to za radość, z kolejnych butów, które kupione za plastikowy pieniądz.
Nie to, co w latach dziewięćdziesiątych. Wtedy pół osiedla wiedziało, komu mama zapodała nowe trampki. Były oględziny, fanfary i radość na kilka dobrych dni.
Teraz jest kolejny dzień. I kolejne buty. Radości jakby wcale.
Żyje w trudnych czasach. Bo wzorców mu trochę brak. Pokolenie rodzicieli dorastało w innym świecie. Analogowym, lokalnym, bez szerokiego świata za oknem. Bez internetów buchających TEDami w stylu yolo.
Trudno więc wywlec od starszyzny aktualne recepty na życie. A cholernie by się czasami jakaś trafiona recepta przydała.
Bo rady typu „za dużo pracujesz, musisz zwolnić”, choć ze szczerego serca prawione, nie znaczą wiele ponad zlepkę głosek. Bo to przecież nie chodzi o to, co trzeba zrobić, tylko jak…
A tego już starszyzna nie wie. Nie nauczyła się tego na swojej skórze, w PRLu i chwilę po. Inne czasy, inaczej porozstawiane akcenty, inny żur w garze.
Czy wartościowy? Na pewno. Czy potrafi pomóc na tu i teraz? Doraźnie, rzadko.
Stara się jak może, a często i tak na końcu płacze. Wieczorem, przy zgaszonym świetle.
Bo mężczyźnie przecież nie wypada w pełnym słońcu. Twardym trzeba być, a nie babą.
W trudnych chwilach zaciska ząb i tłumaczy sobie, że człowiek uczy się w trudnościach. Że to jest czas, kiedy musi się jeszcze tych wszystkich trudnych rzeczy nauczyć.
Dopiero w następnej dekadzie życia ogarnie, że nie wszystkiego przecież chciał się uczyć. A umiejętność zarządzenia eskalacją eselejów o kant dupy przecież.
Po kilkunastu latach pracy ma pierwszy poważny kryzys. Chwilę szuka pomocy, ale dowiaduje się, że wszyscy są w podobnej dupie. Tej z cyklu czarna i z włosami.
Przychodzi taki dzień, że siedząc na kolejnym korpo-spotkaniu, czuje, że się skończył.
Wstaje, wychodzi, nie wraca przez pół roku. Telefonów nie odbiera. Po tygodniu przestają dzwonić.
Jedni mówią, że wziął sabbatical. Inni wiedzą, że coś poważnie pękło.
Ma rodzinę, kilku przyjaciół i jednego wroga.
Siebie.
Układ skazany na burzę.
Trudne to nasze pokolenie. Samotne w tej czeluści.
Pomyśl więc, drogi Basta-Czytelniku.
Czego warto się uczyć, a nie tylko czego można.
Gdzie jest początek, a gdzie kraniec twojej ambicji.
I wiedz, że ten kraniec nie ogranicza.
Dużo częściej pozwala oddychać.
Uwalnia.
Od konieczności wyjścia z sali na pół roku.
Koniec.
Widzę siebie