To jest jeden z tych tekstów, których trochę się obawiam. Pisanie o własnej kuchni jest trudne.
Piszę jednak dlatego, że wierzę, że na cudzych historiach też można się uczyć. Opowiem Wam zatem trochę o mojej rodzinie. A dokładniej, o części relacji z Basta-Mężem.
My jesteśmy taką parą od pierwszego wejrzenia. Na wstępie był szał. Ochy, achy i serce dudniące mocniej niż Acid Drinkers. Życie mieliśmy intensywne, zabawne i często mocno sprzyjające. Jakby jakiś niewidzialny huragan wiał nam w plecy. Czasami wieczorami łapałam w związku z tym lekki stres. Myślałam, że to niemożliwe, żeby wszystko było aż tak dobrze. Ale było. Jest do dziś, ku memu okazjonalnemu zdziwieniu.
Tu muszę wrzucić dygresję, zbaczając nieco z torów tej opowieści. Chodzi o ten stres właśnie. Macie tak czasem, że jeśli wszystko toczy się cudnym torem, w brzuchu zaczyna budować Wam się lekki niepokój? Takie oczekiwanie, że zaraz na pewno coś łupnie. Niespodziewanie i z półobrotu. Bo przecież tak dobrze być wiecznie nie może. Ja łapię (albo łapałam) dość często tę emocję. Do dnia, kiedy jedna zaprzyjaźniona mędrczyni, skomentowała to najprościej w świecie.
– A nigdy nie pomyślałaś, że Ty po prostu na to szczęście zasłużyłaś? spytała.
Jak młotem w łeb. No jasne, że nie pomyślałam.
Teraz już myślę.
Koniec dygresji. Wracamy do wątku.
Po paru latach życia, które w absolutnej większości po prostu było prześmiane (tak w głos, bo Basta-Mąż ma ten dar, że często mnie rośmiesza), przepodróżowane i maxymalnie beztroskie, przeszliśmy do trybu „serious stuff”. Wjechały kredyty, leasingi i pierwsza Basta-potomkini. Swoją drogą, to zabawne, że w poprzednim zdaniu, dziecko siedzi tuż obok kredytu. Skrót myślowy taki – zestaw elementów stabilizujących życie. Wciąż byliśmy szczęśliwą rodziną. Trochę inaczej skonfigurowaną, ale bardzo nam to pasowało. Coś oddaliśmy (beztroskę dnia codziennego), ale zyski były dużo cenniejsze. Dojrzewaliśmy.
Po paru latach życia we troje zachciało nam się następnej rundy. Tak powstawał pomysł na drugie dziecko. Od pomysłu, do czynu poszło gładko. Wszak proces tworzenia przyjemny jak szlag.
No i właśnie… tu dochodzimy do początków tego roku (2015).
Mając już małego człowieka w brzuchu, rozmawialiśmy o planach. Staliśmy przed naszą kuchenną ścianą (kiedyś pisałam o niej tutaj –> jest też jej ubiegłoroczne zdjęcie) i listowaliśmy rzeczy, które są dla nas ważne i których na pewno nie chcemy zaniedbać. Mieliśmy świadomość, że ten rok może być dla nas trudny. Bo produkcja nowego małego człowieka, próba dobrego/uważnego wychowywania starszego (ale wciąż małego), dość napięte rytmy dnia, plany wspólne, ale też indywidualne. Dużo tego było.
Rozmawialiśmy wtedy długo. Jedną z rzeczy, której na pewno chcieliśmy w tym roku dopilnować były… niespodzianki. Kiedyś robiliśmy je sobie często, powodując mega radochę w systemie. Nie chodzi o sprawy typu: cho maleńka na kolację, a raczej o momenty, kiedy jedno planuje zaskoczyć drugie. Tak po maxie. Spektakularnie. Pamiętam, że zastanawialiśmy się wtedy chwilę nad tym, czy ten punkt w ogóle zapisać. Wydawało nam się to oczywiste, że przecież robić sobie niespodzianki lubimy i chcemy. Będziemy więc naturalnie kontynuować tę praktykę. Zapisaliśmy jednak. I dobrze, bo tutaj zadzieje się pointa.
Już prawie listopad. Za chwilę Mikołaj, Święta i moje urodziny (te zawsze wyznacznikiem końca roku). 2015 już się kończy, a nasze zaskoczenia są wciąż tylko punktem na ścianie. Dobrze, że jest kuchenna, bo codziennie nie da jej się pominąć wzrokiem. To trudne, nagle sobie uświadomić, że już od prawie roku nie zrobiliśmy dla siebie niczego zaskakującego.
Piszę o tym z dwóch przyczyn.
- Bo czasami słyszę, że plany noworoczne są do dupy. Że bez sensu. Że jak człowiek czegoś chce, to powinien to zrealizować, a nie planować w okolicy Sylwestra. To nie prawda. Warto stawiać sobie cele i regularnie sobie o nich przypominać. Bez tego, może się Wam nagle okazać, że ręka na pulsie dobrego życia dawno już nie jest utrzymana. Że życie prowadzi Was samo, drogą statystycznie smutną. Na pewno nie taką, którą wyśniliście sobie kiedyś w dzieciństwie.
- Bo jest listopad. Jeśli Ty też masz jeszcze jakieś niezrealizowane plany na ten rok – now is the time! Czy na pewno 2015 jest i był dla Ciebie dobry? Czy przeżyłeś to, co chciałeś, byłeś tam, gdzie planowałeś, poznałeś tych, którzy są dla Ciebie cenni?
Masz jeszcze czas!
To tyle.
Kocham Cię, Basta. Moja niespodziana wjeżdża niebawem. Beware!
To był ciężki rok, ale jego końcówka zapowiada mi nowy początek 🙂 U mnie wszystkie plany zrealizowane. Też Cię kocham! 🙂