Dziś o koncepcie, który jest w środowisku pracy dość mało popularny. Być może to dlatego, że właśnie powstał. W mojej głowie.
Dużo się mówi o tym, jaki powinien być idealny szef. Sama o tym pisałam kilka razy (na przykład tutaj, tutaj, albo tutaj). Ten temat, zdecydowanie jest mi bliski. Choć w ideały nie wierzę, to chęć bycia najlepszą, możliwą wersją siebie, zawsze na propsie.
Ci z managerów, którzy często chcą więcej i lepiej (głównie od siebie), karmią się stosami metod na poprawienie dobrostanu w swoich zespołach. Chodzą na mądre szkolenia, czytają jeszcze mądrzejsze książki. W wielu z nich brakuje jednak jednego, ważnego składnika.
Pytania… „po co to wszystko?”.
Na pozór, przecież wiadomo. Im lepszy szef, tym zespół kręci lepsze biznesy. Ludzie są zmotywowani, entuzjastyczni, a klient zadowolony z tego, co i jak jest mu serwowane. Wszystko w atmosferze radości, szczęścia i wszechogarniającego błogostanu. Albo prawie.
Jest jednak subtelna przestrzeń po środku – między efektem dobrego zarządzania, a jego źródłem. W tym miejscu siedzi emocja pracowników, której nie wolno lekceważyć. Jest nią duma.
Zaczynając od końca – w najprostszych słowach, dziś chodzi mi o to, żeby zarządzać tak, aby nasi pracownicy byli z nas… dumni. Brzmi trochę sekciarsko, ale pozwólcie, że wyjaśnię tę myśl głębiej.
Historia pewnego spotkania
Pamiętasz Sebastiana? Jeszcze niedawno był twoim managerem. Sympatii w tym związku nie było. W jej miejscu, raczej zimna kalkulacja zasad współpracy. Jakoś to szło. Na co dzień ani Cię jakoś wybitnie nie wkurzał, ani też nie powodował salw entuzjazmu. Ot, taki sobie przeciętniak, jakich wielu. Czasami bywał przezroczysty, a czasami zespół drwił z niego po kryjomu. To głównie przez ten przaśny i prostacki żart.
W maju mieliście wizytę klienta. Zgraja starszych panów w garniturach zjechała się po to, żeby ocenić ostatni duży projekt, który wspólnie realizowaliście. Ciebie też zaproszono na to spotkanie. Miałeś wspierać Sebastiana w ewentualnych pytaniach „o szczegóły”. Sam wszystkiego nie ogarnia. Już na tydzień przed wizytą, korytarze były przesiąknięte paniką. Bo slajdy trzeba poprawiać a ściany malować od nowa. Tak, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. To przecież Wasz kluczowy klient.
Nadszedł poniedziałek – dzień spotkania. Powoli zjeżdżają się goście. Sebastian siedzi już w pracy od świtu. Widzisz, że jest zestresowany. Nawet trzymasz za niego kciuki. Jakoś tak Ci go szkoda… Dyskusje się rozpoczynają i od wstępnej pogawędki, przechodzicie do szczegółów. Sebastian zaczyna swoją prezentację. Z każdym jego słowem, czujesz, że coraz niżej zjeżdżasz po swoim krześle. Gdybyś mógł, wlazłbyś pod stół, żeby tylko nie musieć dalej tego słuchać. Nie dość, że merytoryczna wartość wypowiedzi żadna, to jeszcze forma siermiężna jak szlag. No i ta fizyczność. Sebastian źle reaguje na stres. Poci się i czerwienieje. Rozglądasz się po sali, na twarzach odbiorców zauważasz też lekki (bo dyplomatyczny) grymas zażenowania.
Wszyscy jednak słuchają w skupieniu. Taka gra.
Kiedy pojawiają się pytania, robi się jeszcze gorzej. Twoje myśli krzyczą „let me oooout”. Twarz Sebastiana przechodzi z czerwonej w purpurową, a on sam zaczyna lekko sapać i pochrząkiwać. Luzuje krawat pod szyją. Ostatnie elementy wizerunkowej elegancji rozpływają się jak czekolada w upalny dzień. Nie chcesz dalej już być świadkiem tej kompromitacji. Coraz trudniej jest Ci opanować mikroekspresje na własnej twarzy. Jesteś w kropce. Jak szlag wstydzisz się własnego szefa, ale wiesz, że jeśli dasz to po sobie poznać, ocena twojego profesjonalizmu również ucierpi. Sytuacja bez wyjścia.
Bo każdy zna jakiegoś Sebastiana
Tacy ludzie są wszędzie. Na bank nie tylko ja miałam okazję obserwować Sebastianów w akcji. Prezentujących, komentujących, odpowiadających na pytania. Wszystko w bardzo słabym stylu. Wielu z nich było Ci nawet szkoda, bo poczciwi i starający się dać radę. Nie dawali. Podczas takich spotkań, wzmagało się w Tobie tylko poczucie wstydu, że niestety reprezentujecie jeden, wspólny front. Nie lubisz jak na czele twojej bandy stoi ktoś, kogo organicznie się wstydzisz.
A teraz pointa
Przestrzeń „po środku”, o której pisałam we wstępie to nie liczba certyfikatów z zarządzania. Nie jest to też cały zestaw dobrych chęci managera. Nie chodzi o dobroć, miłość i pokój. Tu siedzi tylko jedna rzecz: duma. Rób zatem tak, aby twoi pracownicy zawsze mogli i chcieli być z Ciebie dumni. Jak pre- lub repre-zentujesz swoją drużynę, spraw, by czuła się wyjątkowo. Kiedy twój zespół ogląda Cię w akcji, muszą chcieć kiedyś być Tobą (no, może to lekka przesada, ale na pewno kumacie, o co chodzi). To nie jest łatwe, bo nie wszyscy mają wrodzone zdolności prezentacji/ wystąpień publicznych. Można się jednak tego nauczyć i bardzo polecam poświęcić kolejne miesiące czy lata na ćwiczenie nie tylko standardowych umiejętności managerskich, ale również tych związanych z efektywną komunikacją, public speaking etc…
Jest tylko jedna rzecz, której nie da się niestety tak łatwo nauczyć. Jeśli zespół się Ciebie wstydzi nie tylko za formę, ale też za treść tego, co mówisz, problem jest dużo trudniejszy. Nie wiem jak na niego zaradzić i nie zachęcam do podejmowania kolejnych prób. Raczej poszłabym w zmianę ścieżki zawodowej. Żeby sobie i innym przestać robić tyle krzywdy.
Pamiętam, to właśnie Sebastiany były jednym z kluczowych powodów równi:
Frustracja => Wypalenie => Korpo out => Join Startup => O Boże, znów Sebastiany => Startup out => never come back
Która właściwe to skonczyła się dla mnie wspaniale. Napiszę więc przewrotnie, że jestem wdzięczny Sebastianom. A serio – im bardziej samemu starasz się być pro, tym bardziej takie coś jest żenujące i puste miejsce pod stołem kusi jak ostatni wafelek na talerzu.